Gdy widzimy Didion z bliska – tak, jak widzi ją fotograf, a zwłaszcza jak widzi ją jej biograf – to połączenie bezwzględnych zainteresowań i cielesnej ulotności staje się jej znakiem szczególnym. Jest jak blizna na ustach. Didion wielokrotnie powtarzała, że czuje się właśnie „krucha i chwiejna”. To był jej refren. Ale zdawała sobie również sprawę ze swojej siły, wytrzymałości, z „niemożności przeżycia tego, że straciła wszystkich, których kochała”, po śmierci których mimo wszystko żyła i myślała. Didion była taka i taka. Miała metr pięćdziesiąt sześć centymetrów wzrostu. W czasie, kiedy zdiagnozowano u niej dur rzekomy ważyła trzydzieści kilo. W czasie, kiedy zdiagnozowano u niej smutnodur, jak dawno temu nazywali depresję polscy psychiatrzy, ważyła niewiele więcej. Jej waga niebezpiecznie się wahała. Jej żałoba pozbawiała ją kolejnych kilogramów z niewielu, które jej pozostały. U Didion można było, jak u wzmiankowanego „głodomora” Kafki, „dotknąć jej chudości”, a zatem usłyszeć opowieść o stracie, opowieść, z której zrobiła sztukę: sztukę głodzenia, sztukę pisania. Jest w całym jej życiu, rozpartym od grudnia do grudnia, od 1934 do 2021 roku, od Sacramento do Nowego Jorku, onieśmielająca wytrzymałość i chwiejność. Może jak w życiu każdej osoby, a może jednak bardziej [wydawca].