„Ja, chłopaki, nie lubię bab w kapeluszach”. „Nigdzie nie jest tak wesoło, jak w Pitrze, żeby tylko forsa była”. Na ulicach miasta kłębi się tłum urzędników rachuby, administratorów domów, studentów, popów, znużonych żon i panien biuralistek z głowami w loczkach – wszyscy jakby wprost wzięci z XIX-wiecznej mieszczańskiej farsy, pachnącej pomadą różaną. Przez wiele lat tak też odczytywano nowelki Zoszczenki – jako typowe „humoreski”, krótkie opowiastki o słabościach ludzkich. Historyjki dla jednych zbyt schematyczne, dla innych w sam raz dla odprężenia się po ciężkim dniu. Polscy wydawcy nieraz mówili o Zoszczence jako o „radzieckim Wiechu”. Można jednak – i taki sposób zdaje się całkiem uprawniony – postrzegać twórczość Zoszczenki jako swoisty „horror historyczny”. Trzeba tylko zwrócić uwagę raczej na język, jakim posługują się postaci, niż na ich perypetie. Urzędnicy, popi i biuralistki mówią językiem farsy i używają buduarowych rekwizytów w relacjach z ludźmi, którzy wyszli z zabitych deskami wsi, z suteren, ze slumsów i są analfabetami kulturowymi. Owszem, oni także usiłują sięgać po rekwizyty i konwencje, o których cos słyszeli – to grzebień nabędą, to zaproszą dziewczynę do teatru – pożytku stąd jednak żadnego, skoro nie wiedzą, jak się tym posłużyć: grzebień złamią, a dziewczynę spoliczkują, jeśli cos pójdzie nie po ich myśli. Do galerii miejskich typów dołączył wieszczony przez Mierieżkowskiego „griaduszczyj cham”.