Londyn, 1815 r. – Przyszedł ktoś, kto chce się z tobą zobaczyć, Belle, ale ostrzegam cię, że nie jest podobny do żadnego mężczyzny, jakiego wcześniej widziałam. – Czy jest oszpecony? – zapytała Annabelle Smith, stojąc nad piecem, znad którego unosiła się para. Nalewka z mięty i kamfory akurat dochodziła do wrzenia. – Czy jest po prostu bardzo chory? Rosemary Greene roześmiała się. – Oto jego wizytówka. Nosi kamizelkę z różowej satyny i pierścienie na palcach. Ma włosy ułożone w sposób, którego nigdy nie widziałam. A na drodze stoi jego powóz, który wygląda jak z bajki. Annabelle zerknęła na wizytówkę. Lytton Staines, hrabia Thornton. Czego taki człowiek mógłby chcieć od niej i po co miałby przybywać do jej skromnego mieszkania w Whitechapel? – Zaprowadź go do pokoju gościnnego, Rose, i upewnij się, że nie ma tam gdzieś psa. Przyjdę tam za chwilę. Rosemary zawahała się. – Czy chcesz, żebym ci towarzyszyła? – Dlaczego miałabym tego chcieć? – Ponieważ nasz gość jest młodym mężczyzną z wyższych sfer, a ty jesteś młodą kobietą. Czy w takich okolicznościach nie potrzeba przyzwoitki? Belle roześmiała się na widok zmartwienia na twarzy przyjaciółki. – Gdyby tu były jakieś wyższe sfery, to przyzwoitka byłaby potrzebna, ale on pewnie przyszedł tylko kupić lekarstwa. Daj mi pięć minut. Skończę ten napar, a ty zaproponuj mu filiżankę herbaty. Jeśli poprosi o coś mocniejszego, to pamiętaj, że nie ma takiej możliwości, bo alkohol, który nam został, wykorzystujemy tylko do leczenia. Rose przytaknęła. – Wygląda na raczej aroganckiego i bardzo bogatego. Czy mam poprosić twoją ciotkę, żeby z nim usiadła? Sama chyba nie czuję się na siłach. – Jeśli będziemy mieć szczęście, to hrabia Thornton wyjedzie, zanim to skończę. (Fragment)