W czasach radykalnej empatii, czułych narratorów i przyjaznego motywowania, Genowefa Jakubowska - Fijałkowska proponuje lirykę (pozornie) nieczułą, zwłaszcza wobec samej siebie. Lirykę nie oszczędzającą nikogo - zarówno czytelnika, jak i autorskiej persony. To poezja zirytowana, niedospana, politycznie zorientowana, ale też bezradna, samotna, skazana - parafrazując autorkę - na jedno dożywocie. Nie przebierająca w słowach, ale zarazem bardzo uważanie słowa wybierająca. To poezja o samostanowieniu i - możliwe, że w konsekwencji - samotności. Wywalczonym miejscu w świecie, ale też o cenie płaconej za niezależność. W patriarchalnej kulturze każdy głos kobiecy, mówiący wyrazistą, swoistą, oryginalną dykcją spotyka się z oskarżeniami o wulgarność, lub niepoważność. A często jedno i drugie. Jakubowska-Fijałkowska nie boi się żadnych oskarżeń i pisze wiersze przeciwko kulturze narzucającej jej “stosowne” wzorce wypowiedzi. Poezja, która uprzejmie prosi, by się od jej autorki odpierdolić. Nieczułość tej poezji jest jednak pozorem, maską nabijaną ćwiekami, pod którą możemy dostrzec kobietę przejętą światem, losem innych kobiet, uchodźców, ale też kotów zamkniętych z poetami w jednym pomieszczeniu. Kobieta ta przypomina nam, że wszyscy śpimy (a częściej przewracamy się z boku na bok) pod tym samym niebem. Czasem pojawiają się na nim żurawie, a czasem bombowce. Wszystko jest kwestią przypadku. I tylko pozostaje pytanie: co liczymy? Owce, czy kochanków? Siła poezji tej tkwi w tym, że na przypadek nie ma w niej miejsca. To pozorna prostota, zamarkowany luz, udawane puszczanie słów płazem. Za tym dziełem stoi poetka świadoma swojego rzemiosła, precyzyjnie wyprowadzająca ciosy. Dramatyczna to walka, a wynik z góry przesądzony. Mimo to - a może właśnie dlatego - warto jej towarzyszyć. Mam nadzieję, że przed nami jeszcze wiele rund. Wojtek Szot. [nota wydawcy]