Karafka La Fontaine`a - to książka, którą sam Melchior Wańkowicz nazwał o sztuce pisania - ku wstępującym w szranki reportażu młodym adeptom dziennikarstwa.`Może stęskniłam się za rozlewnym, gawędziarskim stylem Mistrza Melchiora, a może przed ponownym daniem nura w odmęty niezbadanej jeszcze literatury potrzebne mi było jakieś odświeżenie perspektywy, przypomnienie hierarchii wartości, wyczulenie na niuanse warsztatowe - w czym niewątpliwie ten literacki koktajl, przyrządzony przez konesera pisarskiej kuchni, może być pomocny. Jedno, czego tam nie ma, to długaśne, zawiłe, złożone niemal z samych wysoce naukowych terminów analizy kierunków, stylów czy poszczególnych utworów; te pozostawił Wańkowicz krytykom, z których się zresztą tu i ówdzie delikatnie podśmiewa. Jest natomiast wszystko inne, co tylko może przyciągnąć uwagę miłośnika literatury, a tym bardziej kogoś, kto choćby tylko we własnych marzeniach uważa się za adepta tego kapryśnego rzemiosła, jakim jest praca piórem.Jest wywód o korzeniach wszelkiego pisarstwa, które - jak na pewno nie bez racji suponuje autor - wzięło się w całości z najpierwotniejszej formy reportażu, czyli opowiadania własnymi słowami o swoich wrażeniach czy przeżyciach, a dopiero gdy tych nie stało, wybujało szerzej, dozwalając opowiadaczom na relacjonowanie także osobistych przemyśleń czy fantazji. Reportażowi właśnie, jako zarodkowi wielkiej literatury, poświęca tu Wańkowicz sporo miejsca, przypominając jego historię, proces kształtowania się różnych jego odmian, zmianę pojmowania jego roli na przestrzeni epok, by następnie przejść do zagadnień natury ogólniejszej, choćby takich, jak przyczyny różnic między wyrokami tzw. gremiów opiniotwórczych a rzeczywistą poczytnością danego dzieła.Można się i dobrze ubawić, pochłaniając anegdoty, którymi obficie zostały ubarwione poszczególne partie tekstu, i na przykład zastanowić nad płynnością ludzkich gustów literackich, czytając przytoczone przez autora epitety, jakimi raczeni byli przez współczesnych sobie krytyków i kolegów po piórze twórcy dziś uznawani za wielkich klasyków.Można zadumać się nad dziwnymi drogami, jakimi chadza popularność, każąca jednym dziełom wciąż żyć w sercach i umysłach kolejnych i kolejnych pokoleń, a drugim - choćby artystycznie wybitniejszym - popadać w zapomnienie. Można skonfrontować swoje przekonania w kwestii miejsca humoru w literaturze, granic jej obyczajności (albo nieobyczajności), stosowania neologizmów, wulgaryzmów, zapożyczeń z tymi, które prezentuje sam Wańkowicz i cytowane przez niego źródła.Można wreszcie odbyć niezwykłą podróż po tajnikach pisarskiej kuchni, od zwyczajów i rytuałów towarzyszących twórczej pracy Balzaca, Dostojewskiego czy Hemingwaya, po szczegółowe wskazówki techniczne, jakich sędziwy mistrz udziela z całą powagą młodym adeptom pióra. Te ostatnie, choć od ukończenia Karafki nie minęło ani pół wieku, zdążyły się w ogromnej swej części zdezaktualizować. Potężny instruktaż tworzenia kartoteki z różnorakich wycinków i wypisów może być jeszcze o tyle przydatny, że bywają nadal teksty prasowe i książki, których treści nie znajdziemy - przynajmniej w całości - nawet w gigantycznych zasobach Internetu. Ale takież same drobiazgowe rozważania nad techniką pisania pierwotnego tekstu na maszynie, wstawiania doń poprawek ołówkiem, doboru papieru i kalki, dziś wydają się równie archaiczne jak informacja, że ten czy ów pisarz, ledwie o pokolenie starszy od autora, pisywał wyłącznie piórem gęsim. Za chwilę przestaną być aktualne i uwagi o odsłuchiwaniu tekstu z magnetofonu, bo wejdą w użycie dyktafony cyfrowe, od razu zapisujące nagranie w edytorze tekstu w dowolnych wersjach językowych...Zapewne niektórych razić może pewien egocentryzm, którego doszukać się można w wielu partiach tekstu, mogą nudzić miejscami nieco przydługie relacje z utarczek słownych Wańkowicza z recenzentami czy cenzorami - ale też trzeba pamiętać, że zamysłem jego nie było stworzenie obiektywnego podręcznika literaturoznawstwa, lecz przedstawienie własnych w tej materii przemyśleń i doświadczeń.Powyższe drobiazgi są zresztą naprawdę nieistotne w porównaniu z przyjemnością, jakiej dostarcza obcowanie ze swadą, erudycją i niezwykłą sprawnością językową autora. Ileż on zdążył przez te osiemdziesiąt kilka lat pracowitego żywota przeczytać - i to nie samej fikcji, nie samej bieżącej publicystyki, ale i poważnych opracowań krytycznoliterackich, rozpraw filozoficznych czy historycznych! A przede wszystkim - jak bujnie pozwolił się rozkrzewić swemu językowi, płynnemu i pojemnemu jak rozlewiska Prypeci, jak obficie porosnąć gęstwiną pojęć i konstrukcji czerpanych z archaicznych i regionalnych odmian polszczyzny (czmychnąć nosem, zmydłkowałem), z kilku języków obcych (szewelura, skurtyzować się czy - cokolwiek denerwujące, bo wszechobecne - szymle), i z własnej inwencji słowotwórczej (przeczasiało, rozpuchający, mrówczenia się)! To kąsek smakowity co najmniej tak samo, jak legendarny likwor Trisz Divinis wspomniany przez autora bodaj w Tędy i owędy, a będący mieszaniną nalewek ziołowych, sporządzaną wedle sekretnej i bardzo złożonej receptury. Tylko siadać i próbować!` Opis ze strony: www.gandalf.com.pl