Lektura „Morfiny” była dla mnie pierwszym spotkaniem z pisarstwem Szczepana Twardocha. Recenzji i komentarzy na temat książki również nie czytałam, chcąc uniknąć sugestii interpretacji, nadinterpretacji, krytyki, zachwytu itp. Powieść od pierwszych stron pochłonęła mnie całkowicie. Uwodzi na wielu poziomach. Zaskakuje swoją niebanalną narracją, bogactwem wątków, a zwłaszcza ciekawą kreacją głównego bohatera – złożoną, niejednoznaczną, na pewno mogącą wzbudzać kontrowersje. Powieść tętni życiem, w którego wir zostajemy wessani, ale nie giniemy w jego odmętach. Sposób budowania rzeczywistości, odsłanianie jej szczegółów, otwieranie kolejnych szkatułek zdarzeń czasami wzbudza niepokój, ale nigdy nie powoduje naszego zagubienia. Autor pisze tak zręcznie, że nigdy nam to nie zagraża. Często zastanawiamy się natomiast, czy wykreowany świat jest prawdopodobny, czy to się zdarzyć mogło?
Atutem powieści jest niewątpliwie postać głównego bohatera – morfinisty, kobieciarza, pół Polaka pół Niemca, Ślązaka żyjącego w Warszawie, zarówno tej przedwojennej jak i okupacyjnej. Mężczyzna niejednokrotnie okazuje się kanalią, jest więc antybohaterem. Jego upadki moralne okazują się jednak bardziej bliskie niż heroiczne gesty innych postaci. Podnosi się z upadku, by po raz kolejny popełniać błędy, mimo licznych słabości zmaga się z nimi. Złożone losy postaci poznajemy w narracji bieżącej oraz przez retrospekcję i wspomnienia. Zakres narracji wciąż jest poszerzany, zderzamy się z przepływem strumieni świadomości bohatera. Im więcej rozważań o samym sobie, tym więcej problemów z samookreśleniem, ze zdefiniowaniem własnej tożsamości. „Jestem Konstanty Willemann i jestem dobrym synem własnej matki. Nie jestem. Jestem Konstanty Willemann i przyjąłem miłość mojego ojca, wiedząc, gdzie go zaprowadzi (…) Jestem Konstanty Willemann i nienawidzę swojej matki (…) i jestem synem diabła i trupa. Jestem Konstanty Willemann i mam w dupie to, czy jestem Niemcem czy Polakiem, bo są ważniejsze sprawy na tym świecie.” Dramatyczne monologi podobne do zacytowanego towarzyszą naszemu bohaterowi aż do jego tragicznej śmierci. Życie Konstantego Willemanna jest skomplikowane, ale nie wszystkie komplikacje wynikają z jego postępowania. Uwikłany w wiele konfliktów (z matką, ojcem, żoną, kochankami, przyjaciółmi, polskością…) najbardziej skonfliktował się z samym sobą. Jest człowiekiem z krwi i kości, o bogatym wnętrzu, dlatego w czytelniku może wzbudzać skrajne emocje, również pozytywne, choćby sympatię, współczucie.
Przez prawie sześćset stron powieści bohaterowi towarzyszy ktoś, kogo nie potrafimy określić jednoznacznie. Ktoś, kto mówi głosem kobiety, ale pozostaje zagadką. Możemy snuć przypuszczenia: Mojra? Śmierć? Melancholia? Żeński głos narracji zna przeszłość, wybiega w przyszłość Konstantego uprzedzając fakty, opiekuje się nim, poucza, gani, radzi, nigdy nie potępia, mówi doń ze specyficzną czułością. Ten zabieg narracyjny to kolejny walor powieści Twardocha, który jednak niczego nie ułatwia czytelnikowi. Bo czyż psychikę ludzką można poznać do końca? Czy ktokolwiek z nas nie ma problemów z samookreśleniem?
„Morfina” okazała się ciekawą aczkolwiek niełatwą lekcją literatury. Wartość powieści Twardocha to coś więcej niż opowieść o życiu głównego bohatera Konstantego Willemanna, to także oryginalna forma przekazu, mocny, soczysty język, który czasami zbliża się do granic, jakich nie powinien przekraczać, by zaraz pozwolić nam odetchnąć z ulgą, że to się jednak nie zdarzyło. Brawurowość, łatwość operowania materią słowną nie pozostawia czytelnika obojętnym. Styl jest szalony, odważny, ale moim zdaniem, daleko mu do obrazoburczości. Twardoch okazuje się mistrzem detalu – dba o szczegóły, wprowadza wyczuwalny rytm języka, buduje świetne dialogi. Lekkość, potoczystość i intrygujące piękno zamaszystych zdań, trafność choć i dosadność porównań sprawia, że mamy do czynienia z prozą wymagającą, co nie jest zbyt często spotykane we współczesnej literaturze polskiej.
Polecam książkę każdemu, kto lubi nowe wyzwania, jest znużony lekkimi prostymi historyjkami opowiedzianymi grzecznym, uładzonym językiem. Po lekturze tej książki nie wszystkim będzie miło i przyjemnie, wygodnie i błogo, ale tylko takie lektury poruszają, wyrywają z konformizmu myślowego, przerywają apatię emocjonalną. Niewątpliwie po tak pozytywnym doświadczeniu sięgnę po kolejne utwory Szczepana Twardocha.
Wiesława Richert - DKK w Świeciu
Dodaj komentarz