Recenzje dla:
Warte ryzyka/ Robin Pilcher
-
Piękna i wartościowa powieść!!! Robin Pilcher po raz kolejny (po "Za oceanem") udowadnia, że nie tylko przerósł swoją słynną matkę, ale że jest po prostu świetnym pisarzem. Niezwykle sugestywny, obrazowy język sprawia, że z przyjemnością coraz bardziej zagłębiamy się w świat bohaterów, a towarzysząc im, zastanawiamy się nad tym co naprawdę nadaje życiu sens i smak, dlaczego i dla czego (kogo) warto walczyć o swoje marzenia. Jeszcze raz: piękna i inspirująca!!!
-
Zaskakujące jest dla mnie czasem, jak płasko można przedstawić nietuzinkową, może nawet trochę hollywoodzką historię, by dało się ją odebrać na "poziomie emocji żadnych". Opowieść o kryzysie emocjonalnym na tle kryzysu małżeńskiego, czy może małżeńskim na tle giełdowego, a może giełdowym na tle zamachu na WTC... Nie, to chyba nie o tym. No to może o kiełkujących namiętnościach, o zawiłości ludzkiej psychiki i wielopłaszczyznowości ludzkich potrzeb? Oj, zdaje się że nie. Postacie w powieści są bardzo w stylu "jestem wysoki to i przystojny", "jestem cierpliwą, cierpiącą Matką Teresą (nawet dla męża), "jestem podła i narwana więc zdradzam". Niby barwne, ale jakieś takie bez kolorów. I nawet bez podziału na dobrych i złych, ale nie dlatego, że to nieładnie, tylko dlatego, że to by wymagało lepszego rysu postaci. Mamy więc w książce nieemocjonujące romanse, nie karygodne ani grzechu warte zdrady, początkowe dialogi małżeńskie jak z wypracowania, którymi na samym wstępie chce się wprowadzić odbiorcę w opisywany świat (rozbroiło mnie zdanie bohaterki zaserwowane mężowi w takim zwykłym, codziennym dialogu małżeńskim, że nie po to jest - i tu następuje cały, pełny opis zajmowanego stanowiska i pełnionych funkcji w firmie XYZ zajmującej się tym a tamtym - by coś tam). Po tych trudnych początkach jest lepiej, bo autorowi odechciewa się tego kreacjonizmu i bazuje na strzępach, które nakreślił na wstępie - i tak np. ujmujące piękno szkockich krajobrazów zawiera się po prostu w stwierdzeniu, że są piękne. • Gdybym jednak tylko ponarzekała, byłabym nieuczciwa wobec samej siebie; czytało mi się dość dobrze. Czasem nawet przestawałam cenzorować i oceniać dzieło, a dawałam się wciągnąć. Niegłęboko, ale pewnie głębiej się po prostu nie dało. No więc wpadałam w ten światek, nie wiedząc, który z bohaterów mnie bardziej "ani grzeje, ani chłodzi", i tak przeszłam przez ich kryzysy, decyzje, nowe rozdziały życia, choroby, rozstania... I smutno mi tylko, że choć ktoś odszedł spektakularnie, to jakoś tak mimochodem. Że romans mnie nie rusza. Że myśl przewodnia książki - o szczęściu, które można znaleźć wszędzie i zawsze - jakoś nie porywa. • Ale przynajmniej się nie zmęczyłam.
-
Czytając trzecią powieść Robina Pilchera cały czas myślałam o tym, że nie lubię żony głównego bohatera. Kobiety pięknej ale bezdusznej, zupełnie nie troszczącej się o dorastające córki i pod pozorem konieczności utrzymania rodziny wciąż przebywającej poza domem. • Jej mąż, Dan Porter, niegdyś rozchwytywany makler, po stracie pracy i po szoku, jakim był dla niego zamach na World Trade Center w Nowym Jorku, postanawia nie wracać już do dawnego zawodu lecz skupić się na życiu rodzinnym. Cóż z tego, skoro najbliżsi absolutnie nie tego od niego oczekują. Rodzina potrzebuje pieniędzy, aby nadal móc żyć na dotychczasowym poziomie. • Pod wpływem impulsu Dan jedzie do Szkocji, aby rozważyć kupno niewielkiej firmy odzieżowej. W efekcie zyskuje przyjaciół i pracę… w przetwórni krewetek. Żona i córki nawet nie chcą o tym słyszeć. Jedyną podporą Dana jest dwudziestoletni syn, pozujący dotychczas na nieudacznika, lenia i abnegata. • Ciekawa powieść obyczajowa. W sam raz na długie zimowe wieczory.