• "Straight Outta Compton" nie czyni wielkiego wyłomu w kanonie filmowych biografii, ale wpisuje się w gatunek, zgrabnie omijając najczęstsze pułapki konwencji – przydługie retrospekcje, nadmiar wątków i pompatyczne zakończenia. Można mieć żal do twórców, że wygodnie pomijają mało chlubne wydarzenia z życia N.W.A, choćby agresywne zachowania Dr. Dre wobec kobiet. Jednak film obrał sobie za cel pokazanie nie tyle życia poszczególnych członków formacji, co czasu spędzonego wspólnie i pracy każdego z nich włożonej w tworzenie muzyki. Dzięki temu "Straight Outta Compton" nie jest tylko dziełem trafiającym do najw­iern­iejs­zych­ fanów, ale szerszej publiczności, zainteresowanej po prostu historią muzyki i kulturą przełomu lat 80. i 90. Siłą filmu jest aktorstwo, odtwórcy (między innymi syn Ice Cube'a) nie tylko są łudząco podobni do muzyków, ale niemal bezbłędnie udaje im się podrabiać ich manierę i pokazać skomplikowane relacje i konflikt interesów. Aparycja Paula Giamattiego, przynosząca na myśl dobrego wujka i życiowego frustrata jednocześnie świetnie pozwala skrywać nieuczciwe intencje menadżera branży muzycznej: do końca nie wiemy, na ile Jerry Heller zaszkodził grupie, a na ile przyczynił się do ich spektakularnego sukcesu. Duch autentycznego braterstwa i artystycznej energii "muzycznego dziennikarstwa" (jak określał gangsta rap Ice Cube) nie słabnie ani na chwilę. Nawet w finale, gdy po latach niesnasek dawni kompanii spotykają się w szpitalu, aby odwiedzić chorego na AIDS Eazy'ego, twórcy nie sięgają po rzewne nuty. W centrum kameralnej, wyciszonej sceny znajduje się nie umierający, ale ci, którzy pozostali przy życiu. Kilka znaczących spojrzeń i prostych słów zwieńczonych solidnym klepaniem po plecach oddaje całą skomplikowaną relacją podzielonych dawno temu przyjaciół i żal za straconymi latami i niepotrzebnie chowaną urazą.

Projekt współfinansowany ze środków Unii Europejskiej w ramach Europejskiego Funduszu Rozwoju Regionalnego
Dotacje na innowacje - Inwestujemy w Waszą przyszłość
foo