Prolog
Usłyszał śmiech i odwrócił się. Jego córki chichrały się głośno z dowcipu, który przed chwilą opowiedział. Żona, która prowadziła samochód, z uśmiechem pokręciła głową. Wyraz jej twarzy mówił dosyć jasno: nie zanosiło się na to, aby jej mąż kiedykolwiek się nauczył, że żarty z gospodarzy i innych gości przyjęcia, które właśnie opuścili, są – delikatnie mówiąc – nie na miejscu.Jakie żarty! – oponował ku uciesze dziewczynek, przecież to „opisywanie rzeczywistości”. Od śmiechu powstrzymywała się bardziej dla zasady niż z przekonania.Patrzenie na nie, roześmiane i szczęśliwe, było jak dotknięcie absolutu. Zawsze w takich chwilach zastanawiał się, czy może być coś więcej, czy istnieje coś więcej. I było, i istniało; kiedy ze sobą rozmawiały, a ich komentarze wydawały się ostre jak brzytwa i wypełnione taką dawką sarkazmu i ironii, że zawstydzały jego samego. Twoje córki, mówiła, twoje nieodrodne córki.Tego wieczoru było tak samo, chyba nawet lepiej. Może za dobrze się bawili, może powinni przystopować, bardziej uważać. Ale przecież ona uważała, zawsze czujna, zawsze ostrożna. Może za bardzo wciągnęli ją w swoje żarty, może sami poszli za daleko.Straciła czujność. Oni ją stracili. Śmiali się. On ich rozbawiał. Zawsze to robił.Patrzył na ich roześmiane twarze.Nie mógłbym być bardziej szczęśliwy niż teraz, pomyślał.Kątem oka. Ułamek sekundy. Zobaczył to.A potem.Potem nie było już nic.