Strona domowa użytkownika
Zawiera informacje, galerię zdjęć, blog oraz wejście do zbiorów.
Zawiera informacje, galerię zdjęć, blog oraz wejście do zbiorów.
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu
Rodzaj: | Biblioteki publiczne |
---|---|
Telefon: | +48 77 454 80 30 |
Województwo: | opolskie |
Adres: |
Minorytów 4 45-017 Opole |
E-mail: | sekretariat@mbp.opole.pl |
Biblioteka Główna
Poniedziałek 12:00 – 19:30
Wtorek 09:00 – 19:30
Środa 09:00 – 19:30
Czwartek 09:00 – 19:30
Piątek 09:00 – 19:30
Sobota 09:00 – 15:00
Najnowsze recenzje
-
Książka Matara jest obezwładniająca. Poznajmy historię syna, Hishama Matara, który swoją biografię uczynił kanwą powieści, próbującego od kilkudziesięciu lat dowiedzieć się, co stało się z jego ojcem, znanym dysydentem, którego reżim Kadafiego pojmał w 1990 roku i słuch po nim zaginął. Matar dotkliwie rekonstruuje proces dochodzenia do prawdy i przeszłość, w której bezpowrotnie zatracił się jego ojciec, Dzaballah Matar. To książka niezwykle bolesna, opisująca pustkę i wyrwę po nagłej stracie ojca, z którą nie wiadomo co począć. To proza o dorastaniu w Libii, Egipcie, o humanistycznym arabskim domu, w którym wszystko brało swój początek z opowieści. I z przekonania, że uczciwym dniem naje się i ze sto osób. Książka napisana jest niezwykle sensualnie. Poetyckie kadry i cięcia nie pozostawiają nas obojętnymi na historię odzierającą z godności, złudzeń i z braku możliwości dotarcia do prawdy. „Czy jest większe osiągnięcie niż przeżycie cierpienia?”. Takie pytania wyrywają z letargu. • Ta proza sporo mówi o historii Libii, jej zakrętach i rozdrożach, o trudnym dochodzeniu do demokratycznej państwowości, o meandrach niezwykle skomplikowanych procesów dziejowych, pozbawiających wiele rodzin ojców, braci, mężów. To również rzecz o libijskiej gościnności o tym, że najważniejszą kwestią jest nie zasmucać swoich braci i bliźnich, pomimo okrutnych mechanizmów historii i wyroków losu. Kto z nas wiedział, że pierwszy uniwersytet założono w Libii dopiero w 1955 roku? Musimy pamiętać, że smutek jest dalekim krajem, choć jest bliżej nas, niż nasi najbliżsi. To książka o tym, że każdy znajduje się sam na terytorium własnych cieni, a tęsknota jest nie do opowiedzenia bo rozsadza język od wewnątrz jak przypadkowa sprężyna, działający bez szwanku mechanizm. • Krok po kroku dowiadujemy się ze strzępków urwanych rozmów, z zasłyszanych głosów, z nielicznych relacji współwięźniów o losach ojca autora, który w nielicznych, przemycanych do rodziny listach pisał: „Czasami przez cały rok nie oglądam słońca ani nie wypuszczają mnie z celi”. To świadectwo niezwykłego hartu ducha i niezłomnego charakteru człowieka, który pomimo uwięzienia i tortur pozostaje wierny wartościom i do końca nie pozbywa się wolności, jaką w sobie zaszczepił mu rodzinny dom i pustynia. Matar pisze o egzotycznym dzieciństwie, o hartowaniu ducha, o kodeksie, któremu miał pozostać wierny w swoim życiu. O ojcu, który był jak góra, niewzruszona przechodzącymi burzami. • „Z każdym mijającym dniem ojciec odchodzi coraz dalej w swoją noc, zagłębia się we mgłę, pozostawiając resztki siebie i wielce doniosły, ale oczywisty fakt, frustrujący i miłosierny zarazem – bo jakże inaczej syn ma żyć dalej, jeśli nie dane mu jest zapomnieć – że choćbyśmy się nie wiadomo jak starali, nigdy do końca nie poznamy naszych ojców”. Piękna, wstrząsająca książka!
-
„Ksiądz Jerzy Marczewski mocniej ściskał kierownicę, gdy rower podskoczył na wiejskich wertepach”. Tak zaczyna się powieść „Wiara” Anny Kańtoch, kryminał aspirujący do najlepszych wzorców obyczajowej powieści, mierzącej się z atmosferą ciasnej prowincji, schyłku lat osiemdziesiątych. Upalne, duszne lato w Rokitnicy pozwoli mieszkańcom, napływającym do wsi hippisom, bojkotującym budowę elektrowni jądrowej, milicjantom i młodemu proboszczowi na konfrontacje z ludzkimi słabościami i złem, drzemiącym głęboko w nas. Przenosimy się do roku 1986. W domu wczasowym „Stokrotka” pałętają się koloniści, a lokalni milicjanci, próbują rozwikłać zagadkę, w której przeszłość, jest nie mniej ważna niż teraźniejszość. Równolegle proboszcz Marczewski, będzie próbował odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego Rokitnicę nazywa się parafią przeklętą, a poprzedni proboszczowie, dokonali żywota topiąc się w stawie i wieszając się na sznurze, i co tak naprawdę oznacza, napisany grubą kreską na drzwiach kościoła napis, że „Zło nadejdzie ze Wschodu”. Ksiądz „jakby dotarł w miejsce, gdzie nikt nie mógł za nim pójść”. Ale my spróbujemy i będziemy z czytelniczą radością brnęli dalej. • Postaci milicjantów z komendy są kapitalnie rozpisane. Kapitan Witczak autentycznie budzi ciekawość, rzucające się cieniem na jego życiu traumy z przeszłości, czynią go osobą wieloznaczną: „Czasami miał wrażenie, że wspomnienia z dzieciństwa wyciekają z niego, tak jak piasek sypie się z dziurawego worka”. Starszy sierżant Stefan Waśkowiak to zapijający smutki korpulentny milicjant, którego dawne ideały dzisiaj mętne są jak piwna piana, z kolejnego kufla łykanego w pośpiechu. Jan Synowiec, młody kapral, to nie do końca rozgarnięty stróż prawa, który intelektualne ubytki nadrabia zaangażowaniem i iście pragmatycznym nastawieniem, zaś starsza szeregowa Hanka Gierasówna, choć jeszcze mało doświadczona, ma w sobie wszelkie zadatki na ambitną i widzącą sprawy holistycznie, śledczą. Dużym atutem jest język powieści i to zarówno w warstwie dialogowej, wartkiej, sprawnej, pędzącej za akcją, jak i budowanie gęstniejącej, mrocznej aury, po niemalże liryczne opisy przyrody Beskidów: „Las zamknął się wokół niego – gdziekolwiek spojrzał, widział jedynie strzeliste pnie odbite jak w gabinecie luster, dziesiątki szarobrązowych żołnierzy stojących na warcie w ciszy i cieniu”. • Wydaje się, że pisarka watek kryminalny czyni wymówką do mówienia o sprawach społecznych, o więziach w lokalnych światach, nastroju endemicznego regionu, który na każdą nowość reaguje podejrzliwie. Szkielet kryminalny jest pretekstem do przyjrzenia się relacjom i obyczajowości małej polskiej wsi, gdzie namiętności i resentymenty, kotłują się w bardzo niewielkim tyglu. Ludzie mogą mieć szare twarze w kolorze popiołu wygarniętego z pieca. Mogą też patrzeć na innych jak w lustro i nie móc znieść tego, co ujrzeli. To powieść bardzo klaustrofobiczna i duszna, której nastrój z każdą stroną gęstnieje i ciąży ku jakiemuś wewnętrznemu rozpadowi. Widzimy polski zaścianek, hermetyczną wieś, domykającą się do wewnątrz, gdzie każdą nowość traktuje się jak napaść na zastane wartości, a próbę wejścia w zapiekłe relacje, jako angażowanie się w nie swoje sprawy. „Tam u was chłopi – mówi jeden z bohaterów – są zamknięci jak ostrygi”. Anna Kańtoch bardzo dobrze pokazuje mentalność ludzi ubocza, klisze poznawcze i stereotypy jakby siłą ciążenia wdrukowane w mentalność i poglądy drobnych społeczności, rozsianych wokół leśnych krajobrazów. • Akcja rozgrywa się w Rokitnicy, dokąd zajeżdża oddelegowany z Żywca kapitan Andrzej Witczak, by pomóc rozwikłać morderstwo, a może samobójstwo młodej dziewczyny znalezionej przy nasypie kolejowym, nieopodal krzyża, którego historii nikt nie chce pamiętać. Fabuła jest wciągająca jak bagno, akcja toczy się sennie i powoli, postaci anonsują się na scenie z odpowiednią dramaturgią, autorka w znakomity sposób zadbała o temperaturę powieści, wzrastającej z każdym kolejnym rozdziałem. Postaci są nakreślone przekonywująco, ich psychologiczne uwarunkowania i cechy wydają się zniuansowane i nietoporne. I co najważniejsze, Kańtoch udało się pokazać jak pod fasadą magicznego na poły opisu rzeczywistości, skrywane są wciąż niewypowiedziane sekrety z przeszłości, jak trudno przekraczać własną strefę komfortu by wyjść innemu na spotkanie. Po takich powieściach jak „Wiara” cieszy, że Anna Kańtoch na chwilę zostawiła literaturę fantastyczną i dokonała transferu w nowe rejony swojej literackiej wyobraźni.
-
Książka Moniki Śliwińskiej to znakomita biografia autora „Wesela”, któremu towarzyszymy niemalże, miesiąc po miesiącu. Wyspiański jawi się jako skrajny indywidualista, osoba znacznie wykraczająca poza zwykłe ramy, artysta, który wyprzedzał swój czas i z niebywałą determinacją pozostawał wierny swojej wizji. „Samotność, do której ucieka, czasem jest trudna do zniesienia” – pisze Śliwińska. Towarzyszymy Wyspiańskiemu w okresach wzlotów i upadków, w latach tłustych i chudych, choć znacznie więcej cierpiał niedostatków, niż dane mu było zaznać wygód. Z książki wyłania się portret artysty osobnego, chadzającego swoimi ścieżkami. Wycofanego, który przyglądał się wszystkiemu z lekkiego dystansu. Cechowała go buddyjska niemalże obojętność. Bywało, że był nieprzejednany, nieprzysiadalny, innym razem wabił do siebie dziatwę i rozpieszczał dzieci czym się dało. Postać niezwykle skomplikowana i barwna, niespokojna i niepokorna, wyrażająca siebie w malarstwie, rysunku, grafice, projektowaniu pisaniu… Osoba, która kanalizowała swój artyzm na rozmaite sposoby, pisarz targany sprzecznymi emocjami, wulkan energii, tytan pomysłów, człowiek porywczy i niecierpliwy, a zarazem skromny i stale odwołujący się do dziecka w sobie. • Wyspiański to nade wszystko wybitny indywidualista, postać ze wszech miar odrębna. Autor „Warszawianki” sam o sobie: „a ja przyrzekam że będę chodził zawsze poza barierę, zawsze ponad wymierzonym poziomem – nie myślę się nigdy do otoczenia stosować – nigdy, bo musiałbym udawać a udawać nie chce. – niech się otoczenie do mnie stosuje”. Intensyfikujący doznania, targany intensywnymi uczuciami, wymagający od otoczenia bezwzględnej akceptacji i admiracji, nie skłonny do pójścia na jakiekolwiek kompromisy. Czytający w ludziach w jak otwartych kajetach. Zafascynowany kwiatami, będący po stronie wiosny. Rośliny darzył uczuciem nie mniejszym niż Eliza Orzeszkowa, zaś jego fantazja spokojnie konkurować mogłaby z florystycznymi kadrami Leśmiana. Człowiek absolutnie podporządkowany sztuce pod dyktando której podejmował kolejne działania. Pisarz nie mniej skomplikowany niż Witkacy, którego fiksacje spalały niczym ogień polana. Pisał: „Jest szczęście, co się ze mną mija i nieszczęście, które mnie tuli”. Pierwszy opowiedział o cmentarzysku cywilizacji europejskiej. Niezwykła postać, znakomita książka.
-
Dorota Masłowska napisała moralitet. Innych ludzi możemy czytać jako poemat, którego fabułą jest rozpad wspólnoty w języku. Główne postaci tej książki, jak i statyści, w żadnym momencie nie spotykają się w temacie, działają na siebie jak opiłki magnezu o tych samych biegunach. Śledzimy losy ludzi zblazowanych, dla których konsumpcja stała się świecką religią, znakomicie obchodzących się bez potrzeb wyższych, by staroświecko nie parsknąć, duchowych. Kamil mieszka w bloku, nie ma większych aspiracji, zadowala się szybką dilerką i opalaną rano lufką, wtedy „buksują w błocie opony mózgowe”. Jedyne na co nieprzerwanie ma ochotę, to „bajo ostre”. Jego siostra Sandra, lada moment obierze kurs, który wyniesie ją na manowce. Iwona, nowobogacka matrona, szuka uczucia, co nada jakiś charakterystyczny ton, nudnej, przewidywalnej codzienności. Maciej, mąż Iwony, pokiereszowany wewnętrznie człowiek sukcesu, w ekskluzywnych narkotykach znajduje atrament, którym zadrukowuje pustkę w sobie. Trwają z żoną w wypranym z emocji związku, w myśl credo: „Albowiem / co bank połączył, tego tak łatwo potem nie rozdzieli człowiek”. • Losy wszystkich tych ludzi zostaną splątane, zaś ich motywacje boleśnie obnażone. Marzenia poniosą sromotne fiasko, więzi staną się jeszcze bardziej pogruchotane. Masłowska napisała książkę o samotności, gdzie „nikt na nikogo nie liczy, choć każdy na coś liczy”. Widzimy ludzi całkowicie złożonych ze swoich atawizmów, nie zadających sobie trudu myślenia. Reagujących na potrzeby ciała, otaczających się konfekcją, która na zewnątrz razi po oczach, a w środku jest pusta jak tykwa. „Szare twarze, szare twarze, ludzie bez marzeń, // święta, święta i po świętach wyprzedaże, / tyle mają marzeń, ile na ekranie się rozmaże / im zarazków”. • „Inni ludzie” to w jakimś stopniu książka widmowa, gdzie ludzie to karykatury samych siebie. Czytamy o rozległych pasmach pustki, wypełnianej skrzętnie dopalaczem. O pozorach, za którymi życie staje się cieniem własnego ogona. O niebie koloru poloneza. Ludzie w tym świecie są próżni i otępiali. Ich rzeczywistość to świat chorych formatów. Masłowska rozmontowuje kalki i klisze poznawcze. Jej transowa proza to ballada o niedoli, której rusztowaniem jest wieprzowina języka z dyskontowej przeceny. To poemat o ściganiu się z własnymi marzeniami, o ludziach, których biografię gdzieś po drodze zagubiło życie. „W głowie / samotność tak wielka, jakby przez morze płynął puszką”.
-
Fabuła jest zwarta i prosta. Nastąpiła apokalipsa, coś, co nazywamy końcem świata. Jego zagładę przeżył jeden mężczyzna, który stara się jakoś uporać z zaistniałą, nadzwyczajną sytuacją. I zaczyna swoje filozoficzne spekulacje. „Jak powszechnie wiadomo – pisze Pilch – im więcej czasu, tym większa destrukcja”. Nasz bohater rozsiewa niepokój, zostawia czytelnika z licznymi, niewygodnymi pytaniami. Jeżeli zniknęli wszyscy ludzie, to jak cieszyć się wartością wszystkich rzeczy, które teraz są absolutnie dostępne? Jaki w przypadku wyludnionego świata jest charakter dzieła sztuki? Czy jeżeli zginą wszyscy ludzie, świat nadal będzie światem? Czy ktoś to zauważy? • Próbuje uporać się z końcem świata i swoją pozornie nieograniczoną wolnością. Wspomina przeszłość, tam stara się bywać częściej niż pośród spustoszonych ulic, otwartych na oścież sklepów, mieszkań, zdziczałego z każdym dniem miasta: „Ozime zboża wyrosły jak lasy, dnem tych lasów posuwałem się trop w trop za samym sobą”. Perspektywa nieotamowanej samotności i własne refleksje, wydają się prowadzić do tracenia zdrowego rozsądku. Czy aby nie jest przypadkiem tak – pyta Pilch – że to właśnie ludzie, jeżeli nawet specjalnie nie darzeni przez nas sympatią, potwierdzają nasze istnienie i nadają mu trwalsze, niż materialne, znaczenie i status? • Proza po końcu świata. O milczeniu, na które nie odpowiada nawet głucha cisza. O starzejącym się ciele wciąż łasym na powaby. Choć, „prawda jest taka, że w pewnym wieku intensywne są wyłącznie zaparcia”. Bohater rozmyśla nad samobójstwem: „Przecież jak się zastanowić, człowiek za życia nie ma po co żyć; jak się zastanowić głębiej, człowiek ma wyłącznie powody do samobója”. Przywołuje ważne osoby w swoim życiu, zastanawia się nad znaczeniem przyjaźni, rozmyśla o pogmatwanych uczuciach i porywach serca, a nade wszystko rozprawia o malarstwie (głównie niderlandzkim; znakomite fragmenty na temat Boscha!) i powołaniu i znaczeniu literatury dla pojedynczego życia. By skończyć dywagacjami na tematy duchowe i religijne, zakończone taką puentą: „Wierzysz nie po to, by było ci lepiej. Nie mylmy wiary chrześcijańskiej z nervosolem”. Jerzy Andrzej Kubica z Sigły, na koniec może powiedzieć: „Siły mi dodawała rozpacz”.