Strona domowa użytkownika
Zawiera informacje, galerię zdjęć, blog oraz wejście do zbiorów.
Zawiera informacje, galerię zdjęć, blog oraz wejście do zbiorów.
Najnowsze recenzje
-
Lato powoli odchodzi, dając przestrzeń na nowe przeżycia i lektury. Myślę, że idealną propozycją na jesienne wieczory jest niedawna premiera, czyli powieść o intrygującym tytule „Pieśni żałobne dla umierających dziewcząt” — poetycko, nieprawdaż? Historia opowiada o szesnastoletniej Winifred Blight, która ze swoim ojcem, pracownikiem krematorium, mieszka w domku na cmentarzu, blisko grobu swej matki. Dziewczyna bardzo lubi to miejsce, jego nostalgiczną atmosferę, spędzając dużo czasu na spacerach wśród nagrobków. Widzący ją ludzie zaczynają brać Winifred za ducha, atrakcję turystyczną. Tylko nie zdają sobie sprawy z faktu, iż cmentarz nawiedza ktoś inny… • Jednym z moich ulubionych aspektów tej fabuły jest podejście do tematu śmierci — nie jako czegoś przerażającego, ale jako integralnej części życia, którą warto próbować zrozumieć. Taka perspektywa przynosi poczucie spokoju pośród smutku, co uznałem za niezwykle pocieszające. Głównie dla czytelników, którzy, jak ja, radzą sobie z różnymi stratami. Piękna eksploracja żalu, własnej tożsamości w obliczu nieuniknionego, ubrana w sugestywny styl pisania, ujmujący już od pierwszego zdania. Wyraźnie czuć nieco mroczną aurę, zwłaszcza w opisach cmentarza, z emocjami wyrytymi na każdym kamieniu. • (…) • Uważam, że „Pieśni żałobne dla umierających dziewcząt” to piękna, przejmująca historia. Wywarła na mnie spore wrażenie, wszystkie wątki spleciono ze sobą w naprawdę specyficzny sposób, momentami wręcz dziwny, ale dzięki temu wciągający. Naturalnie, muszę też wspomnieć o wspaniałym wydaniu — nie jestem miłośniczką przesadnego upiększania okładek, jednak w tym przypadku zrobię wyjątek i przyznam, iż te barwione brzegi mnie zauroczyły. Cóż, i treść, i oprawa świetnie się uzupełniają, bardzo miłe zaskoczenie.
-
Od dłuższego czasu mówi się o tym, że wiek nie jest żadną przeszkodą w realizowaniu swoich marzeń, w odkrywaniu nowych pasji. Idealny przykład na poparcie tej tezy żyje pośród nas, a nazywa się Andrzej Szwan, posługując pseudonimem artystycznym — Lulla La Polaca. Aczkolwiek chyba odpowiedniejszym stwierdzeniem byłoby zaznaczenie, iż Lulla to tak naprawdę alter ego, postać zalotna, figlarna, świetnie współgrająca z Andrzejem. Wywiad-rzeka prowadzony przez Wiktora Krajewskiego oddaje głos obojgu bohaterów, a nigdy nie wiemy, kto akurat do nas przemówi, zabierając w podróż do bardzo kolorowego świata, gdzie tylko czasami widać odcienie szarości. • Muszę podkreślić, że książka została wydana przepięknie, nie chodzi mi o wyłącznie o okładkę, a o całokształt. Wśród tekstu znajdziemy mnóstwo zdjęć, prywatnych oraz zawodowych, interesująco uzupełniających lekturę. Lekturę przyjemną, szybką (wielka czcionka), trochę przełamującą utarte konwenanse — na co dzień zazwyczaj nie myśli się dużo o tym, jak pół wieku temu żyły osoby homoseksualne. A można się zdziwić, kiedy Lulla snuje opowieść o spotkaniach zwieńczonych przebierankami, o poszukiwaniach ładnych sukienek, nie omijając także tematów kontrowersyjnych, dotyczących stricte życia seksualnego, wyzwolenia. • (…) • Oto publikacja przynosząca całą gamę emocji. Od wzruszeń, poprzez zaciekawienie, znakomite poczucie humoru. Lulla zadebiutowała na scenie będąc po siedemdziesiątce. Nigdy nie jest za późno na spełnianie marzeń, choćby w małym stopniu, a tutaj najlepszy tego przykład. Krajewski poprowadził rozmowę niezwykle umiejętnie, dzięki czemu wynosimy z książki również wiele informacji czysto historycznych, odkrywając Warszawę z zupełnie nowej perspektywy. Perspektywy barwnej, cekinowej, brokatowej. Niechaj Lulla żyje nam sto dwadzieścia lat!
-
Gdy dwa lata temu czytelników zelektryzowała wiadomość o nowym tłumaczeniu kultowej już „Ani z Zielonego Wzgórza”, to zadziało się bardzo dużo. Mnóstwo różnorakich opinii, od zachwytu, po poddanie w wątpliwość sens kolejnego przykładu — tym razem, wiernego oryginalnemu nazewnictwu. I tak w nasze ręce trafiła „Anne z Zielonych Szczytów”, którą naprawdę pokochałam. Od dłuższego czasu marzyłam o skompletowaniu całej serii, nigdy nie nadarzała się odpowiednia ku temu okazja. Najwidoczniej musiałam poczekać na Annę Bańkowską i jej tłumaczenia, przepięknie wydane. • To już tom szósty, wypełniony przygodami nie tylko rudowłosej bohaterki, ale też jej bliskich. Anne wraz z ukochanym mężem, Gilbertem, oraz piątką ich dzieci (do których wkrótce dołącza Rilla) wprowadza się do nowego domu, poetycko nazwanego Złotymi Iskrami (z poprzednich przekładów znanego jako Złoty Brzeg). Przed rodziną nagłe perypetie, choćby wizyta niesympatycznej ciotki Gilberta, i, co gorsza, małżeński kryzys Blythe’ów. A dobrze wiem, że sporo czytelników, na przestrzeni lat, było rozczarowanych tą fabułą. Czy słusznie? • Rozumiem, skąd pewna niechęć do takiego poprowadzenia akcji. Anne, choć nadal marzycielska, spotyka na swojej drodze bolączki dnia codziennego, dojrzewa, zmienia się na różnych płaszczyznach, co miłośnikom twórczości kanadyjskiej pisarki chyba trudno zaakceptować. Osobiście uważam, iż Maud Montgomery z czasem nadała jej bardziej ludzkiego rysu. Oczywiście, równocześnie Wyspa Świętego Edwarda jest odcięta od naszego pojmowania współczesności, z dobrocią drzemiącą w każdym człowieku, poczuciem, że wszelkie problemy można ostatecznie rozwiązać. Jednak nie wiem, czy ja w ogóle chcę wychodzić z krainy pełnej ciepła oraz zrozumienia. • Z tego miejsca chciałabym też pogratulować Annie Bańkowskiej, która nie przeraziła się wszystkich negatywnych komentarzy, sugerujących, iż „ruszyła świętość”. Tłumaczenia są naprawdę świetne, mimo mojego sentymentu do tych zakorzenionych w naszej literackiej kulturze. Seria zasłużyła na odświeżenie, nie tylko w sensie graficznym. Gorąco zachęcam, aby dać szansę nowym wydaniom, zakochać się w Ani jeszcze raz. Może po wielu latach? Tym razem, pod jej prawdziwym imieniem. Byle nie „Andzia”, byle nie zapomnieć o jednej literce na końcu! A ja? Naturalnie, czekam na następny tom. Feeria barw cudownie prezentuje się na półce!
-
Pamiętniki są niezwykle ważnym nośnikiem przeżyć. Zwłaszcza te pisane w czasie wojen, gdy trudno być pewnym kolejnego dnia, mają w sobie nadzwyczajny ładunek emocjonalny. Kiedy analizujemy Niderlandy w kontekście Holocaustu, to na myśl przychodzi nam przede wszystkim postać Anny Frank, jej ponadczasowych słów, uniwersalnych bez względu na wiarę lub pochodzenie. Ale, oprócz Anny, mnóstwo innych ludzi także przelewało uczucia na papier, szukając jakiegokolwiek ujścia w próbie pojmowania niezrozumiałych wydarzeń. • Nad tematem holenderskich dzienników pochyliła się Nina Siegal, dziennikarka od wczesnego dzieciństwa mająca bezpośredni kontakt z kwestią obozów, eksterminacji. Jej rodzina przeszła przez to piekło, a Nina, już będąc dorosłą kobietą, postanowiła stworzyć książkę będącą formą autoterapii. „Pamiętnikarze” są lekturą dość wymagającą, zmuszającą do zadawania sobie trudnych pytań. Jak my postąpilibyśmy na miejscu przytoczonych w publikacji osób? Siegal przedstawia wpisy z notatników należących do dziewięciu twórców, nie każda z nich była Żydem. Czytamy o ludziach, których normalne życie zostało brutalnie przerwane przez bezsensowną nienawiść. • Autorka nie narzuca żadnego spojrzenia, wnioski przychodzą same, choć chwilami ciężko oceniać zachowanie ludności cywilnej niechętnej do pomocy. Równocześnie wiemy, iż żyli też Holendrzy o wielkich sercach, ryzykujący istnienie swoje oraz swoich rodzin. Głębokie ukłony dla Niny Siegal za ogrom pracy, jaki włożyła w napisanie tej książki, bo domyślam się, ile godzin musiała spędzić w archiwach, trzymając w dłoniach relikty szalenie bolesnej przeszłości. Jednocześnie cieszy mnie fakt, że tak dobrze skonstruowane pozycje są wydawane w Polsce, jako odtrutka na te wszystkie powieści romantyzujące wojenną rzeczywistość. Nie będę przytaczać konkretnych tytułów i autorów. Tutaj ze stron bije prawda, realna tragedia. • Książkę polecam dosłownie każdemu, nie trzeba interesować się historią, aby sięgnąć po „Pamiętnikarzy”, tym bardziej, iż całość napisano przystępnym językiem. Budzi się refleksja — minęło tyle dekad, a nadal słychać mroczny szept, dobiegający z przeszłości. Czyżby odległej? Jak możemy uniknąć powielania tych samych błędów? Wszyscy powinniśmy dogłębnie pomyśleć nad tym pytaniem, bez wysnuwania pochopnych wniosków. Dla nas, dla naszych dzieci, przyszłych pokoleń.
-
Gdy zostaniemy poproszeni o wymienienie przynajmniej jednej ikony popkultury, to sądzę, że mnóstwo osób przytoczy konkretne nazwisko, jaśniejące od wielu, wielu lat — Presley. Charakterystyczne ruchy, wpadające w ucho piosenki, a do tego bardzo oryginalny sceniczny wizerunek. Elvis nadal wydaje się kontrowersyjną postacią, choć od jego przedwczesnej śmierci minęło niemal pół wieku. Temat wraca niczym bumerang, media rozpisują o pikantnych plotkach z przeszłości, powstają kolejne filmy, książki, za każdym razem wzbudzające takie samo zaciekawienie. Aczkolwiek myślę, iż warto oddać głos samym zainteresowanym, a w tym przypadku, Priscilli Presley. • Wspomnienia byłej małżonki naszego bohatera ukazały się w połowie lat osiemdziesiątych, teraz możemy sięgnąć po polskie wznowienie, wydane z okazji premiery filmu zatytułowanego po prostu „Priscilla”. Kanwą historii jest właśnie ta autobiografia, od bardzo dawna chciałam ją przeczytać. Cóż, w końcu mi się udało! To niezwykle intymny pamiętnik, zapewniający nam, czytelnikom, dostęp do głębszego spojrzenia na relację burzliwą, opartą na wzajemnej fascynacji, lecz również na skrywanych problemach, które musiały znaleźć niezbyt przyjemne ujście. • Nie ma żadnej tajemnicy w fakcie, że Elvis poznał Priscillę, kiedy ta miała zaledwie czternaście lat. Dorosły mężczyzna, wychowywany niegdyś w tradycyjnej rodzinie, stwierdził, iż tak młodziutka dziewczyna okaże się świetną gliną, którą można ulepić. Otoczył ją troską, kształtując jej zachowanie, sposób ubierania, malowania, czesania, stopniowo zamykając w złotej klatce. Bezgranicznie zakochana Priscilla z radością temu uległa, ale każde dziecko finalnie dorasta, zauważając, że w jego życiu nie dzieje się dobrze. Tym bardziej, gdy ma już pod opieką własne potomstwo, czyli córkę, Lisę Marie. • Całość czyta się błyskawicznie, interesująca opowieść, w mrocznym tego słowa znaczeniu. Mimo upływu czasu, Priscilla wciąż wypowiada się o mężu z szacunkiem, lecz nie tworząc laurki, nazywając rzeczy po imieniu. Jednocześnie nie chce, aby postrzegano ją jako ofiarę — sporo miejsca poświęca ukazaniu swojej przemiany, w kobietę silną, choć nadal pełną sentymentów. Nawet dzisiaj krążą o niej różne opinie, zwłaszcza wśród zagorzałych fanów Elvisa, ale chyba możemy zgodzić się, że to właśnie ona odpowiednio zadbała o pozostawiony przez Presleya dorobek, nie tylko ten muzyczny. Teraz, po śmierci Lisy Marie, dalej musi walczyć, dla swoich wnuczek.