Musiało upłynąć sporo czasu i dojść do kilku poważnych przewrotów w życiu Sarsy, żeby artystka zdecydowała się wyrazić siebie tak, jak to czuje – dzisiaj, na tę chwilę. Sarsa wraca z zaskakującym albumem „Runostany”. Innym niż wszystko, co dotąd zrobiła. Najpierw jest trąbka. Wystarczy zamknąć oczy, żeby zabrzmiała obrazem. Jak jeden z filmów kina moralnego niepokoju, w którym natura staje się głośnym (choć niemym) bohaterem. Sarsa od początku wprowadza u słuchacza napięcie. Obwieszcza: „To ja, ale inna”. To Sarsa, jakiej nie znał nikt. „Nie chcę już o tym wiedzieć! Ja nie chcę już na to patrzeć! Nie chcę czuć, że nic nie znaczę!”, słowa utworu „Tramwaj nr 9” są znakomitym obrazem całości albumu. Dotykają rzeczywistości, w której żyjemy – wrogą, pandemiczną, atakującą zmasowaną informacją, nie zawsze prawdziwą. Sarsa dojrzale przemyca tu przesłanie: czas o siebie zadbać. A to wszystko w mocnych riffach gitarowych ugładzanych co jakiś czas pianinem, albo pobudzanych trąbką. „Runostany” to album, który stanie się niespodzianką i zaskoczeniem dla fanów i krytyków „dotychczasowej” Sarsy. Muzycznie krążek jest nie tylko listem miłosnym do dam polskiego rocka, Kory czy Renaty Przemyk, ale przede wszystkim staje się ważnym głosem Sarsy. To jej czas. Jej miejsce. Jej historia. I jej przekonanie, że warto iść pod prąd. I idzie. Ze sztandarem, na którym powiewa symbol szyszki z okiem. W jednym z singli, „La la Las” wykrzykuje: „Wycinają mi spod chaty las”. Szyszka od wieków reprezentuje w kulturze życie, nieśmiertelność, płodność – symbolizuje też szyszynkę nazywaną „naczyniem duszy”. Nic dziwnego, że stała się motywem przewodnim czwartego, najbardziej osobistego w karierze, longplay’a Sarsy. Zmienia się symbolika, a co za tym idzie – muzyka i teksty. Sarsa jest mroczna, niepokojąca, w odpowiednich momentach elektroniczna i postapokaliptyczna. Aż w końcu unurzana w nowy new romantic z bezkompromisowym naciskiem na stylizacje lat 80. – raczej te spod znaku „Mad Maxa” niż filmów familijnych. W budowaniu tej niezwykłej atmosfery pomogli Sarsie Paweł Smakulski oraz Marcin Bors, którzy są odpowiedzialni za aranżacje oraz produkcję albumu. Do stworzeniu kilku tekstów Sarsa zaprosiła Jacka „Budynia” Szymkiewicza”. Choć to, że artystka została mamą, zmieniło jej sposób postrzegania rzeczywistości i kariery. Oswobodziło z przekonania, że trzeba się dopasować za wszelką cenę, trzeba być zawsze w centrum. „Nie trzeba”, mówi spokojnie swoją muzyką Sarsa. Impakt na, momentami, ponury muzycznie nastrój płyty miała także pandemia. Świat stanął na głowie. Nic nie jest już pewne. „Ceruj mnie, nim znów coś stracę”, śpiewa w zwalniającej „Przyspieszam”. Bo spieszyć się Sarsa nie ma już zamiaru. Zwolniła. A z nią zwolnił cały świat. Nauczyła się dostrzegać magię splątanych korzeni w lesie nieopodal domu. Naturę z całym jej dobrodziejstwem, ale i bezwzględnością. „Kiedy się na chwilę zatrzymujesz – dostrzegasz jak wszystko inne pędzi i nie chcesz już tam wracać”. Wbrew wszystkiemu, Sarsa nie buduje „Runostanami” poezji dekadenckiej, choć nerwowo rwane struny gitary, niespokojne trąbka, bas, bębny i fortepian mogłyby to sugerować. Przeciwnie. „Przede wszystkim nauczyłam się szukać w muzyce odbicia tego, co harmonijne, co nastraja pozytywnie. Każdy z nas chce osiągnąć wewnętrzny spokój. Tego właśnie możemy się nauczyć od natury”, mówi (źródło: Onet.pl). Stąd zmiana – uważność, otwarcie na nowe, decyzja o podjęciu wyzwań. I natura. A natura jest życiem. Dobrym życiem. „Runostany” to muzyczna terapia, której wszyscy dziś potrzebujemy. [empik.com]